W ostatnim podsumowaniu miesięcy kilka osób zainteresował makijaż permanentny górnej powieki, o którym tam wspominałam, więc postanowiłam poświęcić mu osobny post i napisać o nim parę zdań.
Już wcześniej bardzo podobał mi się fakt, że makijaż permanentny jest na stałe przez dwa-trzy lata i nie muszę się martwić o to, że w upale kreska nieestetycznie zjedzie w dół, a zimą osadzi mi się na oku szron, który roztopi się i spłynie wraz z moim idealnym kocim okiem tuż po wejściu do ciepłego pomieszczenia. Kuszący jest też fakt, że nie muszę męczyć się przed lustrem, aby namalować doskonałą linię, która będzie prosta i nie za obszerna. To jest jeszcze pikuś, bo potem trzeba jeszcze pomalować drugie oko, które zawsze wychodzi mi trochę grubiej. Poprawiam więc pierwsze, potem znowu drugie i... no, wiecie - panda. Pomimo tego obawiałam się wytatuowania sobie oczu, bo wyobrażałam sobie nie wiadomo jak nachalny mejkap. Przekonałam się do tego dopiero wtedy, kiedy taką kreskę zobaczyłam na żywo i od razu postanowiłam, że sobie takie cudo zrobię. Zapisałam się na wizytę w salonie kosmetycznym, który znam dosłownie od dziecka (powstał w 1954 roku, więc jest to naprawdę spory kawał historii ;)).
Jak wygląda wykonanie takiego makijażu? Najpierw robi się szkic zwykłą kredką do oka, aby sprawdzić, jaki kształt będzie idealny. Po akceptacji takiej wersji roboczej przychodzi czas na igłę i tu zaczynają się schody, bo odnosi się wrażenie, jakby miała się zaraz zsunąć z linii rzęs. Po kilku wkłuciach możliwe jest znieczulenie i wtedy to jest już totalna bajka - nie czuje się praktycznie nic. Gorzej jest po wyjściu z salonu. Zabieg trwa jakieś dwie godzinki i tak długie dłubanie przy oczach skutkuje niezłym opuchnięciem. Kompletnie o tym nie pomyślałam i nie zabrałam ze sobą okularów przeciwsłonecznych, więc wracając do domu ludzie patrzyli na mnie jak na zapijaczoną babę (i to jeszcze w samym środku tygodnia!). Po wszystkim nie można tuszować rzęs przez minimum tydzień, więc przy okazji miałam regenerację swoich wykruszków. Makijaż permanentny poprawia się po kilku tygodniach tak jak każdy inny tatuaż, ponieważ barwnik się wchłania i taka cienka kreska po pierwszym razie za jakiś czas staje się ledwo widoczna.
A tak obecnie prezentuje się moje oko. Przede wszystkim zależało mi na delikatnym makijażu, który może być bazą pasującą do każdej okazji, a sama grubość kreski nie sprawia wrażenia mocnego mejkapu, do którego zapomniałam założyć rzęs, kiedy chcę sobie zrobić dzień bez nakładania tapety. Taki efekt bardzo mi się podoba i za nic w świecie nie wyobrażam sobie teraz powrotu do ciągle mażącego się eyelinera.